Uwielbiam ten moment, kiedy trafiam na książkę tak dobrą, tak pyszną, że pochłaniam ją bez reszty. Zatracam się w niej, ciesząc się z wspaniałej lektury. I mam dylemat: chcę czytać ją, ale nie chcę skończyć. Tak właśnie miałam w przypadku Drogi do domu Yaa Gyasi, niesamowicie udanego debiutu tej młodej autorki.
Podobnie jak w przypadku kilku poprzednich powieści, o Drodze do domu było wszędzie głośno. Pozytywne recenzje, setki zdjęć na Instagramie i Facebooku (bądźmy szczerzy, już sama okładka przykuwa uwagę). Tak bardzo rozpalono moją ciekawość, że gdy koleżanka z pracy poleciła mi ją, stwierdziłam, że to ten moment, odpowiednia chwila by złapać ją w swoje ręce i już nigdy nie oddać.
Effia i Esi, dwie siostry, które nigdy się nie poznały. Jedna zostaje wydana za białego mężczyznę, handlarza niewolnikami, druga zaś zostaje niewolnicą i płynie statkiem do Ameryki. One same, a następnie kolejne pokolenia, będą wiodły życie w dwóch różnych miejscach świata, a jednak wiele będzie je łączyć.
Yaa Gyasi oczarowała mnie już od pierwszych stron. Jej styl jest lekki, naturalny, wciągający. Czułam się porwana do gorącej Afryki, do drugiej połowy XVIII wieku, gdzie osiadają biali ludzie i wprowadzają zamęt w spokojnie żyjących rdzennych mieszkańcach. Autorka wyprawiła mnie w daleką podróż, abym mogła poczuć na swojej skórze żar lejący się z nieba, suchość otaczającej gleby, bezlitosny bat na plecach i zapach potu, strachu i bezradności.
Każdy rozdział poświęcony jest innej postaci. Stanowi on przeskok o jedno pokolenie, na przemian ukazując losy potomków Effi i Esi. Przenosząc się w czasie, zawsze bardzo żałowałam, iż to już koniec historii o poprzednim bohaterze. Każdy z wykreowanych charakterów był wyjątkowy, zapadał głęboko w pamięć, odciskał swoje piętno w tej opowieści i żył dalej we wspomnieniach dzieci. Chociaż smuciłam się, że muszę opuścić dopiero co polubioną postać, już byłam zaintrygowana losami kolejnej, czekając z niecierpliwością na poznanie jej życia. Gyasi stworzyła wielu fascynujących bohaterów, każdemu dając ciekawą, barwną historię, a także ukazując jak przeszłość odbija się na przyszłości.
Droga do domu to losy czarnoskórych kobiet i mężczyzn, którzy trafili do niewoli i musieli służyć białym ludziom. To trudna opowieść o tym, że nie mieli nic, żadnych praw, nawet do miłości i opieki nad własnymi dziećmi. Zabierano im wolność, godność, prawo do bycia szczęśliwymi. Nawet kilka pokoleń po zniewoleniu, wciąż nie byli bezpieczni, musieli walczyć o swoje życie, uciekać i chować się. Długo nie czuli się równi, dostawali gorsze prace, mieszkali w brzydszych, niebezpieczniejszych okolicach. Mieli zakorzenione w naturze poczucie niższości.
Jestem kompletnie zachwycona lekturą tej książki, a autorka postawiła sobie poprzeczkę bardzo wysoko. W jej debiucie nie było słabszych momentów, całość stała na równym, wysokim poziomie. Cieszę się, że mogłam udać się w tą podróż pełną magii życia, tradycji, wierzeń. Już nie mogę się doczekać, gdy przekażę mamie tą powieść, aby i ona mogła się z nią zapoznać.
Każdemu z nas zdarzyło się zapewne czasem grać, udawać kogoś kim nie jesteśmy, chociażby przez chwilę. Dla zabawy, dla pieniędzy albo dopasowując się do grupy. Nastoletnia Johanna, główna bohaterka powieści Caitlin Moran, Dziewczyna, którą nigdy nie byłam, miała dokładnie takie doświadczenia.
Johanna pochodziła z wielodzietnej rodziny, utrzymującej się głównie z zasiłku ojca, niespełnionego muzyka. Zmuszona sytuacją, rozpoczyna pracę jako krytyk muzyczny. Początkowo nieśmiało stawia pierwsze kroki, później zaczyna coraz mocniej zaznaczać swoją obecność. Tylko czy czuje się przez to szczęśliwa?
Książka Moran zaskoczyła mnie już od pierwszych stron. Autorka nie bawi się z czytelnikiem, używa mocnych słów, częstych przekleństw i wulgaryzmów. Oprócz tego wielokrotnie przewija się element seksu, masturbacji, erotycznych myśli. Wszystko to sprawia, że chociaż jest to historia nastolatki, ja sama nastolatce bym jej nie sprezentowała. Wiem, że młodzież szybko dojrzewa, a to jest właśnie opowieść o dojrzewaniu, ale wydaje mi się ona jednak zbyt bezpośrednia.
Nastolatka chciała dopasować się do grupy, wreszcie być kimś, być zauważaną i lubianą, popularną. Od zawsze miała rozbudzoną fantazję erotyczną, a wraz z biegiem czasu tylko jej się ona pogłębiła. Chciała być Poszukiwaczką Seksualnych Przygód, dobrze się bawić. Gdzieś po drodze, zapomniała jednak o tym, że chciałaby też być szanowana. Dopiero po mocnym kopniaku w tyłek, doszła do tego. Chciała też być dobrym krytykiem muzycznym, ale za bardzo skupiła się na krytyce, przestała czerpać przyjemność z pracy, zagubiła się.
Dziewczyna, którą nigdy nie byłam to mocna historia o tym, że człowiek uczy się na błędach, wiele rzeczy musi sam zrobić, sparzyć się, aby zrozumieć. To książka o poszukiwaniu siebie, prawdziwej tożsamości, odrzuceniu wszelkich gier i przybierania ról, a zaakceptowaniu swoich wad, ale też rozwijaniu tych dobrych cech. Ważne jest, aby w każdej sytuacji być sobą, nie myśleć o zaspokajaniu potrzeb innych ludzi, jeżeli oni wcale nie myślą o nas. Starając się być kimś, kim tak naprawdę nie jesteśmy, ranimy siebie i tak okazujemy słabość, brak pewności siebie i poczucia własnej wartości.
Autorka starała się wiernie oddać Wielką Brytanię z przełomu lat 80. i 90., sytuację rodzinną skromnie żyjącej rodziny, niespełnione muzyczne marzenia dorosłego mężczyzny, a także próby bycia kimś – lepszym, popularniejszym – przez młodą dziewczynę, dopiero uczącą się życia. Książka momentami zbyt wulgarna, naładowana przygodnym seksem, ale mimo to dająca do myślenia, poruszająca jakąś wewnętrzną nutę w czytelniku.
Rick Riordan to autor popularnego cyklu o Percym Jacksonie, nawiązującego do mitologii greckiej. Dotychczas pisał głównie dla dzieci i młodzieży, teraz zdecydował się na powieść dla dorosłego czytelnika. Big Red Tequila to jego pierwszy kryminał, pachnący gorącym Teksasem. Jest to również moja pierwsza przygoda z tym bestsellerowym pisarzem.
Tres Navarre wraca po dziesięciu latach do rodzinnego San Antonio. Jest gotów stawić czoła przeszłości, tajemniczemu zabójstwu ojca, nieprzychylnym władzom oraz byłej dziewczynie, która niespodziewanie nawiązuje z nim kontakt. Nie jest mile widziany w mieście: policja szybko staje w progu jego mieszkania, telefony z groźbami przerywają jego drzemki, a ochroniarze kilku lokalnych rodzin tylko czekają, aby móc go brutalnie wyrzucić za bramę posiadłości. Dzień jak co dzień. Nic nie jest jednak w stanie przekonać Tresa do wyjazdu z miasta, tym razem postanawia doprowadzić sprawę śmierci ojca do końca.
Big Red Tequila nie jest mocnym kryminałem, brutalnym. Krew nie tryska po ścianach, psychopata nie kryje się w cieniu z nożem w kieszeni, aby oskórować swoją ofiarę. Tutaj prywatny detektyw – bez uprawnień, ale kto by się tym przejmował – stara się rozwiązać zagadkę zabójstwa swojego ojca, dokopując się do dowodów z przeszłości. W sprawę palce maczali bogaci i wpływowi biznesmeni, których upadek może wiele kosztować. Policja nie chce udostępnić akt sprawy, tuszując ją i utrzymując, iż została zamknięta, a mężczyzna odpowiedzialny za śmierć pana Navarre zamordowany w dziwnych okolicznościach. Powrót Tresa do San Antonio powoduje, iż misternie zbudowane pozory zaczynają się walić jak domek z kart.
Nie mam pojęcia jak pisze Riordan dla młodzieży, ale Riordan piszący kryminał jest jak najbardziej pożądany. Dzięki jego lekkiemu stylowi dosłownie pochłonęłam książkę. Nie było momentów nudnych, które spowalniałyby akcję, wprowadzały mnie w stan letargu. Tres ciągle działał – za wyjątkiem momentów, gdy leczył kaca po zimnych piwach albo tequili – i intensywnie myślał nad sprawą. W spokojniejszych momentach, w których nie włamywał się do domów i nie bił z ochroniarzami, i tak nie wiało nudą. Wątek morderstwa sprzed lat mnie zaciekawił, dopingowałam Tresa w jego dążeniu do odkrycia prawdy, dając się porwać biegowi wydarzeń.
Oprócz wątku kryminalnego, mamy do czynienia z wątkiem osobistym, uczuciem między Tresem a jego byłą dziewczyną Lilian. I drugą byłą dziewczyną, Maią. Na szczęście nie jest to cukierkowa historia, która popsułaby całą książkę. Problemy tej trójki wplecione są w fabułę, powoli syciły moją ciekawość (jak typowa kobieta, byłam zainteresowana z którą z kobiet Navarre zdecyduje się związać swoją przyszłość). W tym miejscu muszę dodać, że Tres jest bohaterem wzbudzającym moją szczerą sympatię. Mistrz tai-chi, ze stoickim spokojem kopiący innym tyłki, żyjący w zgodzie – albo i nie – ze swoim kotem Robertem Johnsonem, lubujący się w tequili i szukaniu kłopotów, a wszystko doprawione szczyptą humoru. Czuję, że to będzie dłuższy związek.
Ten teksański kryminał stanowił świetną lekturę na dwa dni. Wciągnął mnie i zabrał z dusznego Krakowa do gorącego Teksasu, w sam środek intrygi pośród wyższych sfer. Mnie Rick Riordan kupił swoją opowieścią, dlatego czekam już na zapowiadany drugi tom – Taniec wdowca.
O Królach Dary Kena Liu usłyszałam nagle, ale z ogromną intensywnością. Wszyscy chwalili, czekali na polską premierę, a ja – skuszona dobrymi opiniami – powiedziałam sobie: chcę ją przeczytać! Tak, zdecydowałam się być followersem, pójść za wszystkimi. I to był świetny krok!
Kocham fantastykę, od dziecka był to jeden z moich ulubionych gatunków. Chętnie sięgam po tytuły polecane przez innych czytelników, aby poznać ciekawe pozycje. Jakieś dwa lata temu zaczęłam Pieśń lodu i ognia Martina, jednak mój entuzjazm osłabł po trzecim tomie i póki co nie powróciłam do przerwanej serii. Coś jednak pamiętam z tych książek i Królowie Dary trochę mi przypomnieli tamtą historię. Dlaczego? Królestwa żyjące pod wodzą jednego cesarza, powstają przeciwko niemu. Zaczyna się rebelia trwająca latami, a wielu dąży do zdobycia władzy. Każdy obwołuje się królem, księciem, markizem, hegemonem, rozdaje tytuł na prawo i lewo. Walka o władzę jest brutalna, często nie zna litości.
Na początku miałam problem z odnalezieniem się w historii, gdyż szybko wprowadzono wielu bohaterów. Później jednak nadążałam za fabułą, a do wielu bohaterów zaczęłam czuć szczerą sympatię, trzymając kciuki za ich losy, ciesząc się, gdy wychodzili cało z walk. Oczywiście bywali tacy, których straty nie opłakiwałam, wzbudzali we mnie złość. Niektórzy zmieniali się wraz z biegiem czasu, a ja nie potrafiłam ocenić ich jednoznacznie. Pełna paleta postaci, a wszyscy ciekawi i różni, każdy wydaje się wart zapamiętania. Brawo Kenie Liu za wykreowanie charakterów, przez których głupotę pukałam się w czoło bądź szczerzyłam w uśmiechu do książki, czytając o szczerości i pomysłowości innych.
Autor stworzył swój własny świat, siedem królestw połączonych w jedno Królestwo Dary. Każde miało swoje tradycje, zwyczaje; każde wyróżniało się czymś na tle innych. Bardzo lubię czytać książki, w których mogę przemierzać z bohaterami tak bogate krainy, zwiedzać zupełnie nowe dla mnie światy; poznawać nowe religie i filozofie. Zapewne popularny w Darze myśliciel Kon Fiji stwierdziłby, że jestem tylko kobietą i takie przyjemności nie są dla mnie, ale cóż... Nie posłuchałabym go.
Królowie Dary to prawdziwy smaczek dla fanów fantastyki, zwłaszcza wielbicieli akcji. Szala zwycięstwa przechylała się raz na stronę jednego hegemona, raz drugiego księcia. Kiedy już wydawałoby się, że zapanuje pokój i mieszkańcy wysp wreszcie odpoczną od ciągłych bitew, ktoś znów podnosił swój miecz w kierunku wroga i wszystko zaczynało się od początku. Do samego końca nie mogłam być pewna ostatecznego wyniku tej wojny. Mam wrażenie, że jeszcze wiele rzeczy może mnie zaskoczyć w tej historii, a nowy władca wcale nie będzie żył długo i szczęśliwie.
Chociaż miałam swojego ulubieńca, któremu mocno dopingowałam, potrafiłam widzieć również jego wady i potępiać negatywne zachowania. W książce Liu nikt nie był idealny, krystalicznie czysty. Niektórzy jednak starali się jak mogli, aby czynić dobro i słuchali rad, które pomagały im poszerzać swoje spojrzenie na świat. Bohaterowie zmieniali się, dojrzewali, nabierali doświadczenia, nawiązywali nowe znajomości lub odcinali się od starych.
Jeszcze w tym roku planowana jest premiera kolejnej części cyklu Pod Sztandarem Dzikiego Kwiatu, Ściana burz. Już nie mogę się jej doczekać! Jestem pewna, że to będzie kolejny tom obfitujący w bitwy, epickie zwycięstwa, kolosalne klęski, spiski i nowe, niezwykłe sojusze.
Mimo moich win to pierwsza część trylogii Tarryn Fisher, która skupia się na losach trójki bohaterów – Olivii, Caleba i Leah. Serię poleca Colleen Hoover, autorka bestsellerowego Maybe someday czy Hopeless. Jeszcze przed premierą w Polsce książka zbierała pozytywne recenzje od tych, którzy mieli okazję czytać ją w oryginale. Zasugerowałam się tym i postanowiłam sięgnąć po nią.
Cała seria poświęcona jest Olivii, Calebowi i Leah, ich wspólnym relacjom. W Mimo moich win pierwsze skrzypce należą jednak do Olivii, to ona prowadzi nas przez historię, opowiada o swoich uczuciach. Kolejne tomy będą w większym stopniu poświęcone pozostałej dwójce.
Zwykle jest tak, że w większości podobnych powieści, postać kobieca jest śliczną, ale niepewną swojej urody osobą, nieśmiałą, na widok przystojnego faceta traci głowę, miękną jej nogi i nagle kompletnie głupieje. Tym razem bohaterka jest ambitna, z ciętą ripostą, a momentami staje się wręcz kłamliwą, bezwzględną, egoistyczną zimną suką, dążącą po trupach do celu. Zazwyczaj to główna postać była wrażliwą ofiarą i musiała walczyć z wrednymi manipulantkami, które chciały odbić jej miłość życia. Jakkolwiek niektóre zachowania Olivii mocno potępiam, jest ona jednak inna, wyróżnia się na tle pozostałych, dotąd mi znanych, kobiecych modeli.
Mimo moich win to opowieść o miłości, ale nie takiej idealnej, słodkiej. Jest to uczucie gorące, ale łączy się z wieloma burzliwymi wydarzeniami, błędami i trudnymi decyzjami. Jest to uczucie, gdzie na równi z pocałunkami sypią się kłamstwa. Momentami miałam ochotę potrząsnąć bohaterami i zapytać do oni wyprawiają!
Mogłabym powiedzieć, że jest to również historia o dojrzewaniu, gdyż jej akcja toczy się przez wiele lat, pojawiają się również retrospekcje. Patrząc jednak na niektóre zachowania Olivii, Caleba i Leah, poważnie zastanowiłabym się nad tym dojrzewaniem. Popełniali wciąż te same błędy, zupełnie nie ucząc się na nich. Górę nad rozsądkiem brała miłość i zazdrość.
Książka Fisher nie była lukrowaną historyjką, w której bohaterowie jedzą sobie z rąk, ani też nie była naładowana erotyzmem, scenami seksu, które tak często pojawiają się obecnie w powieściach. Tego się obawiałam, ale na szczęście dostałam coś zupełnie innego. Opowieść o tym, że miłość może być trwała pomimo bólu i krzywd, potrafi wybaczać, ale też rzucać kłody pod nogi, odbijając się na naszych czynach i mając mocny wpływ na inne związki.
Jestem naprawdę ciekawa co wydarzy się w kolejnych tomach. Pierwszy przeczytałam bardzo szybko, nie tylko dlatego, ze się wciągnęłam, ale również przez prosty – w dobrym tego słowa znaczeniu – styl autorki. Chętnie przekonam się co przyniesie przyszłość i co stanie się z bohaterami.
Nie pamiętam kiedy pierwszy raz usłyszałam o Ostatniej arystokratce Evzena Bocka, ale jej tytuł od razu zapadł mi w pamięć. Od tamtej pory niejednokrotnie ludzie mówili mi, że to świetna książka, przy której czytelnik bawi się doskonale i śmieje w głos. Zachęcona tymi opiniami, postanowiłam zaryzykować – chodzi o ten okropny ból rozczarowania po wysokich rekomendacjach – i przeczytać powieść czeskiego autora. Już na wstępie mówię – było warto.
Maria Kostka to najmłodsza członkini rodu Kostków. Po latach mieszkania w Stanach, wraca wraz z rodzicami do odzyskanego – po raz piąty – zamku w Czechach. Ich pojęcie o prowadzeniu biznesu jest zerowe, o byciu arystokratami również niewiele wiedzą. Spłukani i zdesperowani starają się jak mogą, aby utrzymać rodzinną siedzibę i przetrwać w nowym otoczeniu. Muszą zarobić na swoje utrzymanie, ale najlepiej tak, aby się przy tym nie narobić.
Główną narratorką powieści jest Maria, która podchodzi do życia z dystansem i ogromnym poczuciem humoru. Zaistniałą sytuację okrasza dowcipem, przez co perypetie Kostków bawią jeszcze bardziej. A naprawdę jest się z czego śmiać, gdyż w książce Bocka występuje cała plejada barwnych postaci. Matka Marii, Vivien, to Amerykanka, która ma swój własny świat. Chce być drugą - a może nawet i pierwszą - lady Dianą, mieszkającą na zamku, w którym mogłoby straszyć – usilnie pragnie nawiązać kontakt z przodkami. Ojciec, Franciszek, to – według wszelkich danych znalezionych w archiwach – najgorszy właściciel zamku w jego historii. Chętnie stałby się niewidzialny, ale nie pogardziły też byciem bogatym. Nie można zapomnieć o służbie, która od lat opiekuje się siedzibą Kostków: lubiąca sobie golnąć kucharka, pani Cicha; przewrażliwiony ogrodnik, pan Spock, który jest pewny, że posiada przynajmniej kilka chorób, a także kasztelan Józef, który najchętniej zamknąłby zamek dla turystów, a dnie spędzał w szlafroku nic nie robiąc – patrząc na niego człowiek zastanawia się, jak budowla zdołała przetrwać.
Ostatnia arystokratka to opowieść o ludziach, którzy muszą odnaleźć się w zupełnie nowych rolach, a ich nieporadność w tym bywa zabawna i komiczna. To zbiór wydarzeń, często surrealistycznych, tak nieprawdopodobnych, a jednocześnie możliwych i łatwych do wyobrażenia. Autor w prześmiewczy sposób pokazuje życie arystokratów, których dopada smutna i szara rzeczywistość, chociaż humor nie opuszcza.
Zawsze uważałam, że dużo łatwiej jest czytelnika wzruszyć niż rozbawić. Jednak już od pierwszych stron Ostatniej arystokratki wiedziałam, że Evzen Bocek trafił w mój gust. Książkę połknęłam ekspresowo, zaśmiewając się przy niej niejednokrotnie w głos. I wcale nie żartuję. Czeska powieść rozświetliła mi szare dni, przez co były mniej pochmurne i depresyjne. Bezapelacyjnie polecam wszystkim!
Trudi Canavan to jedna z moich ulubionych autorek. Jej trylogia Czarnego Maga podbiła moje serce, pochłonęłam ją bardzo szybko (za szybko). Kolejne opowieści tej autorki również mi się podobały, chociaż żadna nie dorównała już historii Sonei i Akkarina. Niemniej jednak bez wahania zawsze sięgałam po książki Canavan, spodziewając się dobrej zabawy. Jakież było moje rozczarowanie i smutek, gdy zaczęłam lekturę Złodziejskiej magii, pierwszego tomu Prawa Milenium.
Autorka po raz kolejny opowiada historię młodych ludzi, którzy są otoczeni przez magię. I to dosłownie. Magia jest w powietrzu, wystarczy ją tylko pobrać. Rielle, córka farbiarzy, została jednak wychowana w wierze, która nie pozwala na używanie magii. Tylko kapłani mogą z niej korzystać. Jeżeli nie jesteś kapłanem, okradasz Aniołów, zostajesz wygnany z miasta, a Twoja dusza zostanie rozerwana po śmierci. Tyen zaś żyje w innym świecie, gdzie magii jest mało, jednak nie jest zakazane jej używanie. Tych dwoje nie będzie jednak wiodło spokojnego życia, gdyż na ich drodze staną niespodziewane przeszkody.
Muszę przyznać, że Złodziejska magia niesamowicie mnie rozczarowała. Książka ma około 580 stron, a dopiero w połowie – dosłownie – zaczyna się coś dziać, pojawia się długo wyczekiwana akcja. Najciekawsze wydarzenia występują na końcu powieści, wcześniej zaś niewiele się dzieje. Historia Rielle to głównie jej spór z rodziną, kwitnące uczucie do nowo poznanego mężczyzny, a także poczucie odosobnienia, inności. Wątek Tyena jest ciekawszy, jednak również spokojnie prowadzony. Czuje się on opuszczony przez bliskich, zdradzony przez nich. Dąży do rozwoju i pomocy innym.
Książki Canavan zawsze należały do tych lekkich, które czytało się szybko ze względu na prosty język. Nigdy nie była to fantastyka z wysokiej półki, jednak jej lektura podobała mi się. Tym razem również tak było, jednak miałam wrażenie jakby powieść ta powstała przed trylogią Czarnego Maga. Wydawała mi się mniej dopracowana, słabiej skonstruowana pod względem historii, a także sposobu jej prowadzenia. Powtórzenia (nie chodzi tutaj o słownictwo, ale opisywanie po raz kolejny tych samych uczuć, rozważań), nudne wątki.
Uważałam, że będę miała wszystkie książki Canavan na półce. Chociaż mój entuzjazm do kolejnych części Prawa Milenium zdecydowanie ostygł, to w przyszłości na pewno dam szansę Aniołowi burz, który jest kontynuacją Złodziejskiej magii. Chwilę jednak minie zanim się na to zdecyduję, ponieważ mój zawód nad tą historią jest naprawdę duży. Spodziewałam się czegoś bardziej wciągającego, a tymczasem otrzymałam powieść, która dopiero na ostatnich stronach zainteresowała mnie mocniej.
Robert Galbrath to pseudonim J. K. Rowling, świetnie każdemu znanej autorki bestsellerowego Harry'ego Pottera. Po fenomenalnej serii o młodym czarodzieju, pisarka zmieniła gatunek – teraz częstuje nas powieściami kryminalnymi. Końcem zeszłego roku ukazał się trzeci tom przygód detektywa Cormorana Strike'a, Żniwa zła.
Miałam przyjemność czytać zarówno Wołanie kukułki, jak i Jedwabnika. Zapewne wielu z Was zastanawia się czy seria o Strike'u jest warta czytania, czy też rozreklamowana jest tylko i wyłącznie przez znane nazwisko autorki (większość osób wie kto kryje się pod pseudonimem Galbraith, a jeśli nie - taka informacja znajduje się na okładce). Po pierwszy tom sięgnęłam z ciekawości, chcąc sprawdzić jak Rowling poradzi sobie z kryminałem. Po kolejne – z zainteresowania dalszymi losami detektywa.
Muszę przyznać, że każdy kolejny tom jest lepszy od poprzedniego. W Żniwach zła Galbraith nie tylko prowadzi intrygę kryminalną, ale odkrywa również przed czytelnikami życie prywatne głównych bohaterów. Podczas lektury tej części dowiedziałam się więcej o przeszłości Cormorana i Robin, niż przez dwie wcześniejsze. Podobało mi się to, gdyż obydwoje polubiłam już dawno, a teraz nabrali dla mnie więcej kolorów, głębi. Strike oprócz bycia detektywem, jest również mężczyzną starającym się żyć normalnie po trudach dzieciństwa, a także utracie nogi. Szuka zrozumienia, poczucia normalności. Robin zawsze była kobietą upartą, mądrą, ale sekrety z jej przeszłości sprawiają, iż jej zachowanie nabiera większego znaczenia, a we mnie budził się szacunek za jej siłę.
Żniwa zła to kryminał, który mnie osobiście do ostatnich stron trzymał w niepewności. Już z opisu na okładce wiedziałam, że morderca będzie miał na oku Robin. Czekałam kiedy w końcu ją zaatakuje i czy uda mu się zrobić jej krzywdę, czy też może kobieta wywinie mu się. Starałam się rozgryźć zagadkę, domyślić się kto jest brutalnym i pozbawionym serca zbrodniarzem, jednak ciągle gubiłam się w swoich domysłach. Gdy nabierałam pewności, że wiem kim jest przestępca, autorka nagle wprowadzała do historii nowy wątek, mącąc mi w głowie. Na szczęście robiła to z rozsądkiem, tak że dało się każdy krok logicznie wytłumaczyć. Cieszę się, że mój pierwszy strzał okazał się trafny, ale przyznaję, że niejednokrotnie wątpiłam w swój tok rozumowania.
Książki o Strike'u czyta mi się zawsze bardzo szybko i lekko. Galbraith ma bardzo przyjemny styl pisania, który działa na wyobraźnię i pozwala wczuć się w historię. Nie są to kryminały, w których akcja dzieje się szybko, a czytelnik czuje ciągłe napięcie. Mają spokojniejsze tempo, ukazując nam pracę detektywa, jego tok myślenia i często mozolne śledztwo, walkę o każdy szczegół. W powieściach Galbraitha nie znajdziecie też krwawych opisów. Owszem, w Żniwach zła leje się krew, jednak nie są to brutalne i dosadne relacje z miejsca zbrodni, nie będziecie czuć obrzydzenia.
Osobiście polecam Wam serię o Cormoranie Strike'u. Mam wrażenie, że Rowling wciąż się rozwija i będzie miała jeszcze sporo do pokazania. Cierpliwie czekam na dalsze losy bohaterów, zastanawiając się kto tym razem zapuka do drzwi ich biura.
Czy wyobrażaliście sobie jak to jest obchodzić setne urodziny, mieć na swoim koncie masę przygód, w których większość osób nie uwierzyłaby, a skończyć w zakładzie opieki społecznej dla osób starszych, gdzie surowa siostra Alice zabija w Tobie radość życia, tak iż masz ochotę położyć się w łóżku i nie obudzić więcej? Zapewne tak samo jak ja, w życiu nie przyszłoby Wam do głowy, aby rozmyślać nad takim scenariuszem. Tymczasem Jonas Jonasson napisał o tym książkę.
O Stulatku, który wyskoczył przez okno i zniknął usłyszałam kiedy w 2013 roku do kin wszedł film, postały na podstawie powieści o tym samym tytule. Nigdy nie widziałam ekranizacji (planuję zmienić ten stan rzeczy), a książkę kupiłam zachwycona niską ceną. Długo czekała na mojej półce, aż w poszukiwaniu pozytywnej lektury w odpowiedzi na szarość za oknem, sięgnęłam po nią. Stojąc na przystanku i lekko drżąc z zimna zapominałam o świecie, wyruszając wraz z Allanem Karlssonem w kolejną podróż w jego jakże bujnym życiu.
Powieść Jonassona to niebywała historia stulatka, który ucieka z domu starców w dniu swoich setnych urodzin i udaje się w swoją ostatnią podróż. Czasy współczesne przeplatają się ze wspomnieniami z przeszłości, od dzieciństwa Allana, aż do momentu, gdy postanawia wyjść przez okno w starych bamboszach i nigdy nie wrócić. Bo i po co? Siostra Alice nie pozwala pić wódki, budzi z samego rana na śniadanie, które wcale nie jest warte zrywania o tak wczesnej porze. Więc z wrodzonym optymizmem rusza przed siebie i bierze co los mu podaruje. W końcu „Niech się dzieje co chce, a zobaczysz, że będzie, co będzie, bo zwykle tak jest”. Na swojej drodze spotyka nowych przyjaciół, którzy dołączają do niego w tej podróży i wspólnie pokonują przeszkody, które rzucane są im pod nogi (a niektórym już ciężko jest podnosić je do góry).
Autor wykreował rewelacyjną postać sympatycznego staruszka, który od dzieciństwa nie miał lekko. Nauczył się myśleć pozytywnie, nawet jeżeli życie chwilowo nie było usłane różami. Wykorzystywał każdą okazję, aby ruszyć naprzód, nie bał się podążać nowymi ścieżkami, odcinając się od przeszłości. Szybko zaprzyjaźniał się z ludźmi, zdobywając ich sympatię szczerością, otwartością i poczuciem humoru. Barwne postaci jego towarzyszy wzbogacają historię. Każdy z nich jest inny, ale wszyscy razem tworzą zgrany zespół.
Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął to wiele niesamowitych przygód, w które ciężko byłoby uwierzyć. Allan pił tequilę z Trumanem, jadł kolację ze Stalinem, był szpiegiem CIA, pomógł wymyślić bombę atomową, przebył Himalaje, leciał samolotem z Churchillem, wysadził parę mostów i uciekł z obozu pracy. I chociaż ciągle obracał się wśród polityków, gdy rozmowa schodziła na ten temat, skrzętnie się z niej wymigiwał, nie opowiadając się za żadną ze stron. Podobnie w kwestii religii, bo „w kwestii wiary wychodził z założenia, że skoro się czegoś nie wie na pewno, nie warto zgadywać”. Allana nie dało się nie lubić, nieważne po której stronie barykady się stało.
Jonasson trafił w mój gust i niejednokrotnie uśmiechałam się do książki. Poczucie humoru, ironiczne stwierdzenia, a do tego optymizm głównego bohatera, jego życiowa mądrość – to wszystko złożyło się na świetnie spędzony czas. Szukałam w powieści radości, aby zapomnieć o smutkach dnia codziennego i to właśnie dostałam. Być może powinnam wziąć przykład z ruchliwego stulatka i nie przejmować się porażkami, nie rozglądać na boki, tylko brać co mi życie daje? Może w tym wszystkim było czasem za dużo polityki, za dużo opisów zawiłych relacji między państwami. Przez te fragmenty przechodziłam jednak szybko, aby dalej podążać śladami Allana Karlssona. Wybór Stulatka... jako lektury na ostatnie dni był dobry, polecam wszystkim.
Przyznaję od razu, że w przypadku Niezgodnej upadło postanowienie - „Najpierw książka, potem film”. Początkowo nie byłam przekonana do tej historii, stwierdziłam więc że niewiele stracę, jeżeli oglądnę ekranizację. Byłam jednak na tyle zadowolona, a do tego zachęcona przez koleżankę, iż zmieniłam zdanie i sięgnęłam po pierwowzór.
Podobnie jak w przypadku opisywanej niedawno Obcej, zapewne więcej emocji odczuwałabym podczas czytania, gdybym nie znała fabuły książki. Pomimo tego, że wiedziałam co przydarzy się głównej bohaterce, powieść wciągnęła mnie i bardzo szybko przeczytałam ją całą. Jak to bardzo często bywa, wersja papierowa okazała się dużo bogatsza niż film, bardziej rozbudowana. Zwłaszcza jeżeli chodzi o związek Tris i Cztery. Od początku wpadli sobie w oko, ciągnęło ich do siebie, jednak stopniowo poznawali się, odkrywali swoje największe sekrety, pokazywali prawdziwych siebie, bez udawania. Ich relacja dzięki temu stała się mocniejsza, a dla mnie – jako czytelniczki – realniejsza, bardziej możliwa, szczera.
Niezgodna to jedna z tych książek, gdzie to kobieta musi walczyć o przyszłość najbliższych. Wreszcie mamy do czynienia z bohaterkami, które nie są zależne od mężczyzn, potrafią same zadbać o swoje sprawy. Jakkolwiek Tris nie bała się prosić o pomoc, nie czekała też z boku, działała odważnie. Latami żyła w spokoju, nie myśląc o sobie, dbając tylko o dobro innych. Wychowywano ją na cichą, uległą kobietę. Tymczasem ona buntowała się w środku, a gdy nadszedł czas – zawalczyła o swoją przyszłość, podjęła ciężką decyzję, która na zawsze odmieniła jej życie. Nawet w chwilach największego strachu, największego bólu, starała się nie tracić głowy i iść do przodu. Do Tris idealnie pasuje powiedzenie, iż w małym ciele duży duch. Podobało mi się to, iż Tris była bohaterką prawdziwą. Miała swoje zalety, szybko się uczyła, była odważna, mądra, dobra, a jednak posiadała też swoje wady. Autorka nie wykreowała swojej bohaterki jako idealnej, nadając jej poprzez słabości większej wiarygodności.
Veronica Roth opisała społeczność, która została podzielona na frakcje. Zgodnie z najsilniejszą cechą charakteru, trafiało się do Nieustraszonych (odwaga), Prawych (uczciwość), Erudytów (mądrość), Serdeczności bądź Altruizmu (bezinteresowność). Osoba, która pasowała do więcej niż jednej grupy, nazywana była Niezgodną, uważana za niebezpieczną i inną. Tylko czy ludzi można dzielić według utartego schematu? Czy nie możemy posiadać więcej niż jednej mocniejszej cechy charakteru? Musimy podążać jednym szlakiem, bojąc się zejść z niego i otworzyć na inne rzeczy, nowe możliwości? Kolejne części trylogii pokażą, czy taki podział sprawdził się w świecie Roth.
Uważam Niezgodną za ciekawą lekturę, z którą świetnie spędziłam czas. Z niecierpliwością czekam na sposobność sięgnięcia po kolejne części, zwłaszcza ostatnią, jako iż jej treść jest mi zupełnie nieznana.
O przeczytaniu Obcej myślałam od dłuższego czasu, jednak ciągle było mi nie po drodze. Historię znałam z serialu, który wciągnął mnie i odcinki pochłonęłam w szybkim tempie. Chciałam przekonać się czy książkowy pierwowzór również mnie zainteresuje, a bohaterowie (dobrze, będę szczera – głównie młody Jamie) będą tak samo intrygujący jak na ekranie.
Zaczęłam z nadzieją na dobrą lekturę, która bez reszty mnie zaabsorbuje i nie oderwę się od niej aż do ostatniej strony. Z ręką na sercu przyznaję, że miałam momenty, które nie interesowały mnie aż tak mocno, jednak było to spowodowane faktem, iż wcześniej oglądałam serial, a wiele scen było naprawdę wiernie przeniesionych z książki. Kiedy jednak pojawiała się jakaś nowość, wątek pominięty przez scenarzystów – czułam dreszcz emocji. Zwłaszcza czytając ostatnie rozdziały, mocno streszczone w serialu. Stąd też moje postanowienie – nie oglądnę drugiego sezonu, dopóki nie przeczytam dalszych części Obcej. Chcę być zaskakiwana, zaintrygowana i z wypiekami na twarzy czekać na rozwój wypadków (przypadkiem spojrzałam na opis ósmego tomu – oj, będzie się działo!).
Moi drodzy, co Wy byście zrobili, nagle przenosząc się ze swoich czasów, do roku 1743? Potrafilibyście się odnaleźć w nowym świecie, zupełnie pozbawionym wygód i znanych nam przedmiotów? Inne obyczaje, postawy, zachowania. Udałoby się Wam wtopić w tłum i przywyknąć do innej rzeczywistości, czy może zwariowalibyście i posądziliby Was o chorobę psychiczną bądź czary? Claire Randall była wykwalifikowaną pielęgniarką w 1945 roku, służącą na wojnie, znającą strach i śmierć. Na swoje szczęście miała również niemałe pojęcie o historii i dzięki tej wiedzy przetrwała w XVIII Szkocji, wodziła za nos wielu ludzi, przystosowując się do nowych warunków.
Oglądając najpierw ekranizację, a dopiero później sięgając po literacki pierwowzór, ciężko nie mieć przed oczami wyglądu i sposobu mówienia zaobserwowanego u aktorów. Na szczęście zupełnie mi to nie przeszkadzało. Autorce udało się wykreować wiele ciekawych postaci. Zaczynając od przystojnego Szkota, wyjętego spod prawa Jamesa Frasera, który wśród swoich nieokrzesanych przyjaciół zdołał zachować pewne cnoty, chociaż niejednokrotnie był w gorącej wodzie kąpany. Jego oddanie dla swej małżonki było tak wielkie, że zapewne niejedna czytelniczka wzdycha do niego. Tak, muszę się przyznać, że i ja należę do grona wielbicielek tego uroczego rudzielca. Cała jego rodzina jest zbiorowiskiem mocnych charakterów – mała ciałem, ale wielka duchem siostra Jenny; chory, ale rządzący twardą ręką wuj Colum i jego prawa ręka, brat Dougal. Kolejną ciekawą postacią jest Geilis Duncan, posądzana o czary młoda kobieta, która nie boi się brać spraw w swoje ręce. A Claire Randall/Fraser? Póki co ciężko mi się do niej odnieść, chociaż jest główną bohaterką historii. Mądra, odważna, ale czasem popełniająca głupie błędy. Trzeba jej jednak oddać, że wynikały one z różnic kulturowych w czasach, których przyszło jej żyć.
Obca nie jest powieścią na wysokim poziomie, którą będą się zachwycać znawcy literatury. Jest to jednak ciekawie napisana książka, lekko podana historia pełna przygód i pasji, uczuć. Nie każdy tytuł musi być arcydziełem literackim, aby wciągać i sprawiać przyjemność. Gabaldon przeniosła mnie w czasie, oderwała od szarej rzeczywistości za oknem, a chyba to się liczy najbardziej. Śledziłam początki przyjaźni, rodzącą się miłość, walkę ze sprzecznymi uczuciami, tęsknotą, poczuciem zdrady.
Powieść Diany Gabaldon to mieszanka gatunków. Jest w niej płomienny romans, moc przygody w XVIII wiecznej Szkocji, a to wszystko doprawione szczyptą historii i magii, za sprawą przeniesienie w czasie. Każdy znajdzie coś dla siebie. Ja z niecierpliwością rozglądam się za drugim tomem, Uwięzioną w bursztynie.
Tajemnicą nie jest, że Masterton należy do moich ulubionych autorów. Jego książki może i nie są ambitne, nie należą do literatury wysokich lotów, ale mnie wciągają i chętnie widziałabym na swojej półce wszystkie tytuły tego autora. Tym razem sięgnęłam po Manitou, jeszcze w starym wydaniu (1989), zakupione w super taniej cenie.
Spodziewałam się dobrego horroru, który przyprawi mnie o dreszcze i sprawi, iż wychodząc nocą z pokoju, będę bała się spojrzeć w lustro albo ciemny kąt mieszkania. Z przykrością stwierdzam, że nie odczuwałam żadnego niepokoju podczas lektury, nawet w chwilach – teoretycznie – największego napięcia i grozy. Dużo krwi i brutalnych obrazów, jak to bywa u Mastertona. Człowiek obdarty ze skóry, kobieta z olbrzymim guzem, odgryzione palce. Gdyby do tych strasznych wydarzeń dodać odrobinę więcej działania na psychikę, pobudzenia mojej wyobraźni, byłoby naprawdę fajnie. To jak z filmami – kiedy za dużo krwi i flaków lata po ekranie, niekoniecznie budzi to strach. Więcej emocji wzbudza powolne budowanie nastroju, kiedy to mimowolnie napinamy mięśnie, czekając na drastyczne rozwiązanie akcji.
Nie ma co patrzeć na książkę pod względem realności sytuacji, bo jest to totalna abstrakcja. Niejednokrotnie zadaję sobie pytanie co autor bierze, bo jego pomysły wydają mi się czasem kompletnie szalone. W przypadku Manitou można byłoby uwierzyć, iż historia jest – lekko - zainspirowana wierzeniami Indian, ich magią. Oczywiście odrodzenie się szamana w ciele nieznanej osoby jest krótko mówiąc niemożliwe, ale sama wiara w reinkarnację jak najbardziej powszechna.
Czytając książkę jedna rzecz siedziała w mojej głowie. Dotyczyła ona głównych bohaterów i ich oddania sprawie. „Jasnowidz” Harry Erskine poświęcał swój czas, aby ratować zupełnie obcą kobietę. Ryzykował przy tym życie, stracił przyjaciół, a mimo to nie poddał się, nie odpuścił. Nie oczekiwał w zamian nagrody. I to mnie właśnie intrygowało. Bądźmy szczerzy... Ile osób postąpiłoby w ten sposób? Oczywiście nie liczę zawodowych żołnierzy czy lekarzy (kolejną postać z powieści, doktora Hughesa), którzy decydują się na taką drogę życiową. Jednak przeciętny człowiek chyba wycofałby się z akcji, kiedy po drugiej stronie barykady stanąłby wściekły i żądny zemsty szaman, używający magii do przywołania na świat najstraszniejszych demonów.
Przyznaję, że czytałam znacznie lepsze pozycje Mastertona (polecam Zaklętych). Zaczynając lekturę byłam jak najbardziej pozytywnie nastawiona, a tymczasem trochę się rozczarowałam, czuję niedosyt strachu. Nie zmienia to jednak faktu, że kolejne tytuły wciąż przede mną i na pewno po nie sięgnę.
Czasem jest tak, że już sama okładka książki przyciąga Was do lektury. Kiedy doda się do niej ciekawy opis, po prostu czujecie, że musicie ją mieć. Tak miałam w przypadku „Ostatniej woli Sonji” Asy Hellberg. Skuszona wspomnianymi wyżej walorami, niezwłocznie sięgnęłam po powieść. Czy sama historia zachwyciła mnie równie mocno?
Sonja niespodziewanie umiera, a jako że nie była zamężna i nie miała dzieci, w testamencie umieściła swoje najbliższe przyjaciółki. Rebecka, Maggan i Susanne nie miały pojęcia, jak wiele tajemnic skrywała przed nimi zmarła koleżanka. Spełniając jej ostatnią wolę, wyruszą w świat, odkrywając przy tym, jak dobrze znała je Sonja. Podróż w nieznane sprawi również, iż one same poznają się lepiej.
„Ostatnia wola Sonji” jest dla mnie powieścią niezwykłą. Tytułowa bohaterka umiera na pierwszej stronie, jednak przez całą lekturę miałam wrażenie, iż towarzyszy ona swoim przyjaciółkom. Przedstawiana we wspomnieniach najbliższych, a także poprzez swój zaskakujący testament, wydawała się być kobietą niebanalną. Nie pamiętam książki, w której istniałaby taka postać – nieżyjąca już, a jednak tak mocno odczuwalna, wzbudzająca pozytywne uczucia. Trzy pozostałe panie, tak różne od siebie, również zaskarbiły sobie moją sympatię. Były naturalne, nieprzerysowane. Każda miała wady, popełniała błędy, płakała, śmiała się. Były niczym świetnie zgrany kwartet, który nawet po śmierci jednej z nich, nie przestał brzmieć idealnie.
Powieść Asy Hellberg to losy kobiet, które nie do końca zdają sobie sprawę z tego, iż w ich życiu czegoś brakuje. Dopiero testament Sonji otwiera im oczy, pozwala dojrzeć prawdę skrywaną za uśmiechami, zabieganiem, pracą, troską o rodzinę. Są to kobiety około pięćdziesięcioletnie, i mogłoby się wydawać, iż powinny wieść ustatkowane życie, ale rzeczywistość jest zupełnie inna. Nigdy nie jest za późno na podjęcie ryzyka, podążenie za marzeniami, szukanie celu, popełnianie błędów, a także naprawianie tych, których dopuściliśmy się w przeszłości. Przyszłość jest w naszych rękach, to od nas zależy jak pokierujemy nią i jakie kroki podejmiemy w teraźniejszości. Bo nigdy nie jest za późno na miłość, szczęście i odnalezienie spokoju, a także bezpiecznej przystani, jaką jest dom.
Po kilku stronach byłam pewna, że trafiłam na wspaniałą lekturę. Po kilkudziesięciu, dzwoniłam do mamy, aby podzielić się z nią wrażeniami. „Ostatnia wola Sonji” to ciepła powieść, która dostarczyła mi wiele radości. Chociaż momentami siadałam z myślą „nic w życiu nie zobaczę, nie pójdę śladami bohaterek”, to zaraz potem brałam do ręki książkę i uśmiechałam się, wierząc, że kiedyś i ja znajdę w sobie odwagę na podążanie za marzeniami. Asa Hellberg pokazała w swoim utworze, jak ważna jest przyjaźń, posiadanie osoby, do której zawsze możemy zadzwonić, przytulić się, poszukać wsparcia, a także cieszyć się wspólnymi sukcesami.
Wiecie z czego ja niesamowicie się cieszę, kończąc ostatnią stronę powieści? Iż już w lipcu premierę będzie miała kontynuacja tej historii.
„Lirael. Córka Clayrów” to drugi tom trylogii Starego Królestwa, autorstwa Gartha Nixa. Cieszę się, że znów miałam przyjemność przenieść się do świata wykreowanego przez tego autora, gdyż była to udana przygoda.
Sabriel Abhorsen i Touchstone zaprowadzili w Starym Królestwie spokój, jednak kilkanaście lat po powrocie króla na tron, zło ponownie się budzi. Mieszkańcom Królestwa zaczyna grozić niebezpieczeństwo, Sabriel i Touchstone starają się jak mogą, aby zapobiec nieszczęściu. Los krainy będzie spoczywać jednak w rękach młodej czarodziejki Lirael, córki Clayrów. Dziewczyna będzie musiała wyruszyć w nieznane, aby powstrzymać nieprzyjaciół, którzy rosną w siłę.
Wydarzenia w tym tomie mają miejsce kilkanaście lat po tych, które zostały opisane w „Sabriel”. Głównymi bohaterami są Lirael, córka Clayrów, i Sameth, syn Sabriel i Touchstone'a. Są niedoświadczeni, dopiero zdobywają niezbędną wiedzą, a mimo to będą musieli stawić czoła wrogom, którzy mają nad nimi przewagę liczebną, a także większą wprawę w posługiwaniu się magią. Oboje nie czuli się dobrze w swojej skórze i chcieli dopasować się do wymagań otoczenia. Samethowi nie pozwalał na to strach, zaś Lirael brak daru Widzenia, tak normalnego dla Clayr.
Poprzedni tom przypadł mi do gustu, więc z radością sięgnęłam po kontynuację. Tym razem śledziłam losy innych postaci, które polubiłam równie szybko, jak ostatnio. Wraz z rozwojem wydarzeń śledziłam ich dojrzewanie, zwłaszcza w przypadku Lirael. Odczuwałam ich obawę przed niepewną przyszłością, uczucie odosobnienia, niezrozumienia. Chociaż oboje posiadają czarodziejskie moce, ich problemy były tak normalne, jak nastolatków w rzeczywistym świecie.
Rzeczywistość. Nix po raz kolejny połączył dwa różne światy w jednej historii. Stare Królestwo, w którym występuje magia, nekromancja, a także Ancelstierre, gdzie ludzie nie wierzą w istnienie czarów, gra się w piłkę nożną, używa telefonów. Zetknięcie się tych rozbieżnych krain wyszło autorowi w sposób naturalny, spójny. Wydawało mi się to zupełnie normalne, iż po jednej stronie muru krążą czarodzieje, zaś po drugiej stronie uznawani są za bajki dla dzieci.
W tym tomie Garth Nix zdradził mi więcej sekretów dotyczących magii, skupiając się również na tej pradawnej mocy, nieznanej wszystkim stworzeniom, a także na darze Clayrów, ich tradycji. Poznany wcześniej świat stał się jeszcze barwniejszy, bogatszy. Oprócz większej ilości czarów, przedstawione zostały mi nowe miejsca, jak Lodowiec Clayrów czy Czerwone Jezioro. Mapa Starego Królestwa poszerza się, podobnie jak jego historia, której fakty autor umiejętnie wplata do fabuły.
Powieść czyta się szybko, gdyż język jest łatwy w odbiorze, prosty, ale na dobrym poziomie. Autor posiada dar ukazywania świata takim, jakim go przedstawia. Łatwo pobudzał moją wyobraźnię, od razu przenosząc do Starego Królestwa. Nie raz uśmiechałam się również nad lekturą, czytając humorystyczne wstawki, którymi obdzielał bohaterów.
Jeżeli czytaliście już „Sabriel”, jestem pewna, że sięgniecie po „Lirael. Córkę Clayrów”. Jeśli lektura pierwszego tomu jest wciąż przed Wami, nie wahajcie się dłużej. Ja sama coraz bardziej wciągam się w historię opowiadaną przez Nixa, a jestem pewna, że jeszcze wiele przede mną.
Sławne osoby często posiadają fanów, którzy przekraczają granice ich prywatności i swobody. „Taka jest cena sławy”, skomentują niektórzy. Ale czy będąc znaną aktorką, nie mam prawa czuć się bezpiecznie w swoim własnym domu? Czy nie mogę wyjść do sklepu, nie będąc narażona na śledzenie przez zapatrzonego we mnie wielbiciela? Jednak nie tylko gwiazdy są ofiarami stalkingu. Ten problem zaczyna dotyczyć również osoby nieudzielające się w sferze publicznej, które chcą pozostać anonimowe. Claire Kendal podjęła temat stalkingu w swojej debiutanckiej powieści, „Wiem o tobie wszystko”.
Rzadko kiedy ludzie cieszą się, gdy zostają powołani do ławy przysięgłych, gdyż perspektywa spędzania wielu godzin na sali sądowej jest dla nich jak kara. Tymczasem dla Clarissy jest dar, który trafia do niej w dobrym momencie. Gmach sądu ma jej dać bezpieczeństwo, które ostatnio zabierane jest jej kawałek po kawałku. Na każdym kroku czuje na sobie spojrzenie Rafe'a, zakochanego w niej mężczyzny. Kobieta zaczyna się bać, a jej oprawca czuje się coraz bardziej bezkarny...
„Wiem o tobie wszystko” to historia kobiety, która pada ofiarą stalkingu. Czuje się słaba, bezbronna, osaczona. Ogranicza kontakty, mieszkanie staje się powoli klatką, w której sama się zamyka. Wszystko to ze strachu przed Rafem, który czeka na nią na zewnątrz, gotowy w każdej chwili zburzyć jej barierę i poczucie bezpieczeństwa. Jego dotyk ją pali, czuje się przez niego brudna, a żaden prysznic nie jest w stanie jej oczyścić. Każde słowo powraca do niej ze zdwojoną siłą. A słów pada wiele... Do tego prezenty, coraz bardziej osobiste, coraz bardziej napawające ją lękiem. Czy ktoś uwierzy jej, gdy zgłosi się po pomoc? Czy jej słowo będzie więcej warte niż Rafe'a?
Powieść Kendal to thriller psychologiczny, w którym wszystko skupia się na nieustającym strachu głównej bohaterki. Autorka poprowadziła narrację na dwa sposoby: trzecioosobową, a także pierwszoosobową – poprzez osobiste zapiski Clarissy. Połączenie tych form dało mi szerszą perspektywę. Wspomnienia Clarissy mogły być subiektywne, wyolbrzymione przez strach, jednak spojrzenie na wydarzenia z boku, a nie oczami kobiety, potwierdzało jej wersję. Była ofiarą, która żyła w ciągłym strachu i walczyła ze swoim prześladowcą o swoje życie, o swoją wolność i prawo do szczęścia. W książce nie było szaleńczych pościgów czy dynamicznej akcji, a mimo to czytałam ją z zainteresowaniem, nie wiedząc co przyniosą następne strony, do czego posunie się zaślepiony mężczyzna.
Autorka sprawiła, iż zastanawiałam się nad losem osób prześladowanych, które boją się własnego cienia. Sprawy nie zawsze są zgłaszane na policję, gdyż brakuje dowodów przeciwko sprawcy. Są pozostawione na własną rękę, stają się nieufne, wszędzie węsząc spisek i zagrożenie. Takie życie w ciągłym strachu i napięciu jest wykańczające. Co ja bym zrobiła na ich miejscu? Czy zdradziłabym najbliższym swoją tajemnicę, a może zatrzymała swój problem dla siebie, udając, że wszystko jest dobrze?
Jest to jeden z lepszych debiutów, jakie miałam przyjemność czytać. Wciągnęłam się w historię, praktycznie nie odrywając się do lektury. Jestem ciekawa co przyniesie przyszłość, jaką następną powieść napisze Claire Kendal. Na pewno z przyjemnością zapoznam się z kolejnym tytułem.
Jedwabnik to druga część książek z serii o Cormoranie Strike'u, pióra Roberta Galbraitha. Jak oczywiście wszyscy wiedzą, jest to pseudonim J. K. Rowling, bestsellerowej autorki Harry'ego Pottera. Z powieści o małym czarodzieju, Angielka przerzuciła się na kryminały. Pierwszy tom, Wołanie kukułki, zdobył pozytywne recenzje, chociaż wiele osób czuło niedosyt. Jak jest w przypadku Jedwabnika?
Po sukcesie, jaki przysporzyła Cormoranowi sprawa Luli Landry, drzwi jego agencji detektywistycznej otwierają się znacznie częściej. Głównie za sprawą bogatych małżonków, szukających dowodów zdrady na swoich partnerów. Pewnego dnia o pomoc zwraca się jednak zupełnie inna kobieta, drobna, zmęczona życiem, z zaskakującym charakterem. Prosi o odnalezienie męża, pisarza Owena Quine'a. Sprawa wydaje się być prosta, dopóki nie zostają odnalezione zwłoki brutalnie zamordowanego mężczyzny, a na jaw wychodzi skandal związany z nieopublikowaną powieścią Owena. Opisał w niej tajemnice znanych sobie ludzi, przedstawiając ich w karykaturalny, wręcz obrzydliwy sposób. Liczba podejrzanych wzrasta, a Strike musi odnaleźć bezwzględnego zabójcę.
Do czytania zabrałam się z entuzjazmem, gdyż Wołanie kukułki podobało mi się, a postać detektywa zdobyła moją sympatię. Dochodziły do mnie również głosy, iż książka jest naprawdę dobra, co tylko wzmagało moje zainteresowanie. Pierwszy tom czytałam jakiś czas temu, jednak od pierwszych stron Jedwabnika miałam wrażenie, iż jest on napisany znacznie lepiej. Jak doskonale wiemy, autorka ma spore doświadczenie, aczkolwiek wydaje mi się, iż pisanie powieści dla dzieci i młodzieży jest czymś innym, niż napisanie porządnego kryminału. Od samego początku dałam się wciągnąć w klimat historii, przenosząc się do mroźnego Londynu, gdzie Strike wraz z uroczą asystentką Robin, dążył do rozwikłania zagadki. W powieści dużo więcej miejsca poświęcone jest głównym postaciom, które możemy poznać lepiej, przywiązać się do nich, zrozumieć ich poczynania. Równowaga pomiędzy życiem osobistym bohaterów a prowadzonym śledztwem została zachowana, dzięki czemu nie miałam wrażenia, iż Galbraith odbiega od głównego wątku.
Jeżeli chodzi o morderstwo Owena Quine'a, trzeba przyznać, iż zostało ono wykreowane w intrygujący sposób, a gęsta sieć intryg powiązanych z pisarzem, tylko utrudniała zidentyfikowanie sprawcy. Każdy miał motyw i sposobność, aby pozbyć się niewygodnego artysty. Wśród niegroźnych płotek, trzeba było odnaleźć prawdziwego zabójcę, przesiać informacje i znaleźć tylko te najcenniejsze, oddzielić kłamstwa od prawdy. Kiedy odkładałam lekturę, zdarzało mi się wracać do niej myślami, zastanawiając się, kto popełnił tą okropną zbrodnię. Wydaje mi się, iż jest to najlepsza rekomendacja, jaką można dać jakiemukolwiek kryminałowi – wraz z bohaterami starasz się rozwikłać tajemnicę, wracasz do niej.
Za mocną stronę serii uważam postać Cormorana Strike'a oraz jego współpracownicy, Robin. Jak wspominałam wcześniej, w tej części mogłam ich lepiej poznać, gdyż sporo miejsca poświęcone zostało na ich życie prywatne, a także wzajemne relacje. Mogę stwierdzić, iż oboje dojrzali w tym tomie, znaleźli porozumienie oraz odwagę, by szczerze wypowiadać swoje myśli. Robin to niezwykle inteligentna dziewczyna, pełna pasji, zaskakująca. Strike ma doświadczenie, wydaje się być gburem, a jednak ma też dobre serce. Razem stanowią duet, który wzajemnie się uzupełnia.
Jedwabnik uznaję za naprawdę ciekawą lekturę. Spodobał mi się bardziej niż Wołanie kukułki, więc jestem pozytywnie nastawiona do kolejnych części, które Galbraith wyda. Jeżeli będzie się dalej rozwijać, na pewno nie jednym mnie (a także innych czytelników) zaskoczy.
Adam Cioczek pisał scenariusze filmowe do takich seriali jak Samo życie, Pierwsza miłość i Malanowski i partnerzy. Koniec gry to jego debiut literacki, początkowo noszący nazwę Szach-mat.
Edward Chojar trafia do więzienia za zabójstwo Piotra Wójtowicza, mordercy swojego syna. Nawet siedząc w więziennej celi jako oskarżony, wodzi za nos prokuratora Tomasza Brackiego i adwokata Adama Getza, wciągając ich w swoją grę. Obaj mężczyźni muszą cofnąć się w przeszłość i odkryć wszystkie karty, które przygotował dla nich pozwany. Czy po odkryciu prawdy, będą w stanie doprowadzić sprawę do końca? A może prokurator znajdzie dobry powód, aby chronić osadzonego, zaś adwokat chętnie zobaczyłby swojego klienta zamkniętego za kratami na zawsze? Chojar to doświadczony hazardzista, który właśnie rozpoczął ostatnią i najważniejszą grę w życiu.
Pierwsze kilkadziesiąt stron minęło mi na myśleniu, kto jest kim i co łączy bohaterów. Czułam się zagubiona. Z każdą kolejną stroną odkrywałam jednak powiązania między postaciami, wciągałam się w ich historię. O ile z łatwością przyszło mi odnalezienie wspólnego mianownika dla Chojara i Brackiego, o tyle związek Getza z Chojarem długo pozostawał dla mnie zagadką. Autor postarał się o to, aby wątki połączyły się w całość i stworzyły spójny obraz. Oskarżony bawił się dwójką młodych mężczyzn, sterował nimi jak pionkami, czując się pewnie w sobie tylko znanej grze.
Koniec gry to powieść kryminalna, która skupia się bardziej na portretach psychologicznych bohaterów niż na wartkiej akcji czy spektakularnych zwrotach w fabule. Czytając książkę miałam wrażenie, iż Adam Cioczek próbuje otworzyć przede mną głowy postaci, wprowadzić w ich skomplikowany świat, w którym nie wszystko było czarne lub białe. Najciekawszą osobą w historii zdecydowanie jest Chojar, który uwielbia zagadki, niedopowiedzenia, potrafi zburzyć spokojny świat Getza i Brackiego. Był niczym wytrawny szachista, do czego zresztą można znaleźć odniesienia w powieści. Szach mat, przestawianie pionków na planszy życia. Zastanawiałam się, jak sama zachowałabym się na miejscu Brackiego i Getza. Czy byłabym w stanie kontynuować swoją pracę, wywiązać się ze zobowiązań, czy może poddałabym się i przeszłość wpłynęłaby na mój osąd, postawę.
Książka jest napisana ciekawie. Po pierwszych stronach, na których miałam problem z nadążeniem za fabułą i przeskokami między bohaterami, nastąpił moment, w którym wciągnęłam się i z zainteresowaniem śledziłam poczynania postaci. Styl autora jest przyjemny, widać iż – chociaż jest to debiut literacki – ma doświadczenie w pisaniu. Jedyną rzeczą, która irytowała mnie, było częste używanie przez Cioczka znaków „?!”. Nie wpływa to jednak negatywnie na mój odbiór lektury, ponieważ jest to niewielka wada, na którą można przymknąć oko.
Powieść mogę polecić osobom, które lubią historie kryminalne, w których dominuje podejście psychologiczne, gra charakterów, a także osobom, które lubią czytać debiuty polskich pisarzy.